Gandalf, Gollum – dwa bratanki

Pojawienie się na konsole gry w stylu znanej z peceta "League of Legends" było tylko kwestią czasu. Choć pierwsze jaskółki, w postaci choćby mocno arcade'owego "Awesomenauts", pojawiły się już w
Pojawienie się na konsole gry w stylu znanej z peceta "League of Legends" było tylko kwestią czasu. Choć pierwsze jaskółki, w postaci choćby mocno arcade'owego "Awesomenauts", pojawiły się już w cyfrowej dystrybucji, to dopiero "Guardians of Middle-Earth" jest pełnoprawną wariacją „tower defense”.

Gracze pecetowi nie mają na co narzekać. Gier typu MOBA (Multiplayer Online Battle Arena) jest już całkiem sporo, prym wiedzie aktualnie w tym nurcie "League of Legends". Gdzieś przewija się też druga część "DOTA" czy inne, pomniejsze produkcje. A na konsolach – pustki. Całe szczęście, że przy okazji premiery "Hobbita" machina marketingowa wypuszcza kilka produktów niezwiązanych bezpośrednio z filmem Jacksona, ale tolkienowskim Śródziemiem.

Na początek wypada wyjaśnić, czym konkretnie jest MOBA. Żartobliwie można opisać je jako nadmiernie przekombinowane „tower defense”. Bitwy (wyłącznie sieciowe, chyba że z botami) rozgrywają się pomiędzy dwoma drużynami, składającymi się z pięciu graczy. Każda posiada bazę oraz wieże obronne. Pomiędzy kwaterami głównymi rozmieszczone są trzy pasy (bądź w wersji szybkiej – jeden), na których z obu stron napierają wojska. Naszym zadaniem jest oczywiście utrzymanie swojej bazy, a zniszczenie wrogiej. Sercem rozgrywki nie jest zresztą zawiadowanie czymkolwiek innym poza bohaterem. Nasza postać służy jako wsparcie ułatwiające sterowanym przez komputer żołnierzom atakowanie wież. Poza tym oczywiście jako bloker wrogich bohaterów. Najciekawsze w grach MOBA jest to, że nie walczymy de facto o liczbę zabić, ale o to, by jak najdłużej psuć krew oponentom i sprawiać (często z krzaków...), by nasze wojska weszły na wrogie tereny jak nóż w masło.

Zapewne każdy gracz pecetowy, gdy usłyszy o odpaleniu na konsolach "Guardians of Middle-Earth", uśmiechnie się lekceważąco. W eter powinny polecieć standardowe argumenty o braku precyzji kontrolera czy niewystarczającej liczbie przycisków na padzie. Monolith jednak (tak, dokładnie ten od "Blood", "F.E.A.R." i "Condemned") sprawnie unika pułapek zastawionych na konsolowych graczy. Dlaczego?

Po kolei. Najsprytniejszy zabieg, jaki wykonał Monolith, to skupienie się na atakach AoE, czyli atakach obszarowych. Każdy Guardian ma mniejszy lub większy zasięg ataku oraz stożek, który obrazuje teren, który nasz bohater może pokryć na przykład deszczem strzał. W ten niezwykle prosty sposób nie musimy się martwić, że trzeba trafić w jednego konkretnego potworka. Drugą rzeczą – i szczerze mówiąc jest to zmora pecetowych MOBA – jest rezygnacja z ekwipunku na rzecz specjalnego paska reliktów. W klasycznych grach tego typu, np. "League of Legends", musimy w odpowiednim momencie wykupywać za zdobyte złoto pewne przedmioty i tym samym przerywać ciąg płynnie prowadzonej ofensywy. "Guardians" rozwiązuje ten dla wielu graczy problematyczny aspekt, oferując predefiniowany zestaw reliktów, które ustalamy przed każdym meczem. Na naszym pasku zmieści się kilka takich reliktów, a każdy może mieścić różnokolorowe kamienie o pewnych właściwościach. Gdy nasz bohater wskakuje na kolejne poziomy doświadczenia, relikty są systematycznie odblokowywane i tym samym nie musimy się martwić, że zaraz trzeba będzie buszować po sklepie.

Poza tym jednak zasady pozostają z grubsza te same. Mamy kilka głównych klas (atakujący znienacka Striker czy typowe wsparcie w postaci Defendera), w których – póki co – jest raptem około dwudziestu różnych i znanych ze świata Śródziemia herosów. Dochodzi przy tym do radośnie upiornych sytuacji, kiedy to Legolas pospołu z Gollumem i Sauronem walczą z Eowiną i Gandalfem. Widocznie teraz jest już ten postmodernizm, i inaczej się nie da.

Póki co, i jest to mocno zastanawiające, wystarczy tzw. „season pass”, by otrzymać dodatkowe postacie. Resztę wykupujemy po prostu za złoto zdobyte podczas bitew. "Guardians of Middle-Earth" to bardzo świeża gra i w porównaniu do takiego "League of Legends" jest tu stosunkowo niewiele bohaterów, reliktów czy możliwości mutacji ekwipunku. Póki co to dobrze, bo nowi gracze, nieprzyzwyczajeni do takiego stylu gry, nie zgubią się w gąszczu opcji i taktyk. Pytanie tylko: co później?

Warto przy okazji wspomnieć o jednym, dość poważnym na razie problemie. Jest nim czas oczekiwania podczas tzw. „matchmakingu”. O ile tryb Skirmish uzupełni drużyny Guardianami sterowanymi przez komputer, o tyle Battlegrounds, gdzie i nagrody, i zabawa są znacznie bardziej intensywne – nie. Stąd mimo zapewnienia, że średni czas czekania na mecz wynosi "1:20", zdarza się, że pójdziemy na kawę, papierosy, całonocny balet, a po powrocie nieszczęsne PS3 nadal szuka jednej osoby do grania...

Oprawa jest rzetelna, i to najwłaściwsze słowo. Nie jest to szczyt artyzmu, ale nie mówimy o "Journey", czyli fruwaniu po piachu, a intensywnej gierce, w której nikt nie zwróci uwagi na powiewający siwy lok Gandalfa. Czasem jednak ta prostota nieco bije po oczach, zwłaszcza gdy oglądamy postacie przy okazji wyboru Guardiana. Areny z kolei to póki co bliżej niesprecyzowane miejscówki, choćby w Shire. Szczerze mówiąc, kiedy napiera na nas trzech wrogich bohaterów i musimy zwijać się w podskokach wśród świszczących nad głową kul ognia, mało kto zwraca uwagę na to, czy biegniemy przez ogródek Froda.

"Guardians of Middle-Earth" potrzebuje kilku szlifów, a może wystarczy jeden konkretny – formującej się społeczności. Póki co, „matchmaking” bywa mocno problematyczny, a szkoda, bo gra ma niesamowity potencjał, by stać się mocnym konkurentem i alternatywą dla pecetowych produkcji tego typu. Na pewno warto spróbować.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones